Podobno są na świecie rzeczy, o jakich nie śniło się filozofom. Są też takie, które wydają się możliwe tylko we śnie. Zawsze wszakże znajdą się ludzie wierzący w ich występowanie także na jawie, a nawet – aktywnie je przeżywający.

 

Gdy w marcu 1960 r. Pagona Catsounis, Amerykanka greckiego pochodzenia, mieszkająca w Island Park, w stanie Nowy Jork, modliła się przez obrazkiem Matki Bożej, ujrzała ku swemu zdumieniu, że Madonna nagle zamrugała oczami, a następnie zaczęła płakać. Po kolorowej litografii spływały krople i znikały pod ramą obrazu. Kiedy wieść się rozniosła, również wiele innych osób miało widzieć ten fenomen. Był wśród nich i proboszcz parafii, do której należała pani Catsounis. Cud? Oszustwo? Na przestrzeni wieków podobnych przypadków było wiele.

Pewnego dnia, w sierpniu 1953 r., w Syrakuzach na Sycylii z płaskorzeźby przedstawiającej Niepokalane Serce Maryi zaczęły spływać łzy. Wizerunek wisiał nad małżeńskim łożem Antoniny Giusto i Angelo Iannuso. Madonna płakała przez pięć kolejnych dni, po kilkanaście minut każdego dnia. Przeprowadzone analizy potwierdziły, że są to łzy ludzkie. Wykluczono możliwość, że krople powstają w wyniku reakcji związanej z materiałem, z jakiego została wykonana płaskorzeźba („pocenie się” gipsu). Zjawisko zachodziło również w obecności członków komisji badającej sprawę.

Co więcej, łzy – spływające do naczynia bądź zbierane ściereczką – służyły do nasączania opatrunków przykładanych chorym na rozmaite schorzenia. Spośród kilkuset uzdrowień Kościół uznał kilkadziesiąt za cudowne. W rezultacie przeprowadzonego dochodzenia wydarzenia w Syrakuzach zostały oficjalnie ogłoszone jako cud.

Dla wyjaśnienia podobnych fenomenów ukuto teorię, że zjawiska te zachodzą tylko w obecności ludzi. Hipoteza tłumaczy je jako wynik swego rodzaju duchowego zjednoczenia się wierzących osób i religijnych przedstawień, tak że te drugie płaczą łzami tych pierwszych. Na potwierdzenie tej teorii przeprowadzono podobno doświadczenie. Przed obrazem Madonny Sykstyńskiej posadzono siedem modlących się osób. Po pewnym czasie oczy wizerunku zaszły łzami.

Woda życia

Do najpowszechniejszych niewytłumaczalnych zjawisk należą cudowne uzdrowienia. Rekordy bije pod tym względem Lourdes. Najwięcej też tamtejszych uzdrowień zostało formalnie uznanych przez Kościół za cudowne. W ciągu 150 lat, począwszy od roku 1858, doszło tam do z górą 6 tys. uzdrowień, z czego nieco ponad 60 uzyskało – po drobiazgowym dochodzeniu – przymiot cudowności.

Jednym z nich było uzdrowienie włoskiego rolnika Evasio Ganory, u którego w 1949 r. zdiagnozowano chorobę nowotworową – chłoniaka Hodgkina. Zwana też ziarnicą złośliwą, jest chorobą nieuleczalną w stadium zaawansowanym, a w takim właśnie Ganora trafił do szpitala. Po kilku miesiącach wypisano go bez nadziei na wyleczenie. Na początku czerwca 1950 r. rodzina zabrała go do Lourdes, gdzie poddano go kąpieli w wodzie z groty Massabielle (grota, w której Bernadette Soubirous ujrzała w 1858 r. Matkę Bożą). Skutek był spektakularny. W ciągu najbliższych kilku dni choroba całkowicie ustąpiła. Już nazajutrz po kąpieli Ganora wstał z wózka inwalidzkiego, a niedługo później wyjechał z Lourdes jako zdrowy człowiek.

Jego przypadkiem zajęli się lekarze z Lourdes, stwierdzając całkowite wyleczenie. Ponieważ był to jedyny znany medycynie przykład tak szybkiego i skutecznego wyleczenia z ziarnicy złośliwej, komisja teologiczno-kanoniczna, opierając się na orzeczeniu konsylium lekarskiego, uznała w roku 1955 uzdrowienie Evasio Ganory za cudowne.

Kryteria, wedle których rozpatruje się wyleczenie z choroby w kontekście uznania go za nadprzyrodzone, ustanowił już w XVIII w. papież Benedykt XIV (pontyfikat w latach 1740-1758). Choroba musi być nieuleczalna w świetle wiedzy medycznej bądź znajdować się w ostatnim stadium uniemożliwiającym wyleczenie. W przypadku zaaplikowania lekarstwa należy upewnić się, że nie zadziałało. Powrót do zdrowia nie może być związany z leczeniem; musi być niespodziewany i natychmiastowy. Musi być też stuprocentowo skuteczny i trwały – choroba nie powinna zostawić w organizmie żadnych śladów, nie może też dojść do remisji.

Sceptycy tłumaczą zwykle takie zjawiska autosugestią. Chory bardzo chce uwierzyć w skuteczność terapii i nieświadomie sam przyczynia się do swego wyzdrowienia. W wielu przypadkach to może być prawda. Ale czy we wszystkich? Zdaniem entuzjastów teorię tę obaliło uzdrowienie w 1899 r. Piotra Gargana. Był on bowiem… ateistą.

Został ciężko ranny pod kołami pociągu. Jego stan pogorszył się jeszcze w szpitalu, w wyniku zakażenia i rozwoju gangreny. W stanie niemal agonalnym zawieziono go do Lourdes, choć się temu – jako sceptyk – sprzeciwiał. Zanurzono go w wodzie. Gdy go wyjęto, zdołał wstać z noszy, a następnie w szybkim tempie odzyskał siły i wyzdrowiał. Przypadek ten tym bardziej wart jest uwagi, że Gargan nie cierpiał na jedną konkretną chorobę, lecz w wyniku wypadku doznał szeregu różnych obrażeń. Mimo to, wszystkie one – choć tak odmienne jak paraliż i gangrena – uległy wyleczeniu.

Jak można przeczytać w publikacjach donoszących o tym wydarzeniu, Piotra Gargana przebadał zespół kilkudziesięciu specjalistów. Nie znaleziono medycznego wyjaśnienia tego, co go spotkało. Wyraźną bezradność lekarzy – zwłaszcza religijnych sceptyków – widać w sformułowaniach raportu końcowego z obserwacji pacjenta, gdzie przyznano, iż wobec tego przypadku nauka jest bezradna.

Weryfikacja nadnaturalnych wyleczeń jest kilkustopniowa. Trybunał medyczny w Lourdes bada dany przypadek i gdy zostanie on uznany za niewytłumaczalny na gruncie nauki przekazuje sprawę drugiemu trybunałowi, złożonemu ze specjalistów światowej sławy zaproszonych do współpracy przez biskupa diecezji Tarbes i Lourdes, któremu podlega sanktuarium. Trybunał ten bada ponownie sprawę w kilka lat po domniemanym uzdrowieniu. Jeśli fakty zostaną potwierdzone, a uzdrowienie ma trwały charakter, dokumenty zostają przedłożone biskupowi diecezji, w której zamieszkuje uzdrowiony. Ostatnim etapem formalnej weryfikacji jest opinia tamtejszej rady kanonicznej. Na podstawie jej rekomendacji biskup podejmuje decyzję, czy uznać uzdrowienie za akt boskiej interwencji i ogłosić cud.

Stosunkowo mała liczba uzdrowień uznanych oficjalnie za nadprzyrodzone świadczy o dość ostrożnym podejściu Kościoła do tej kwestii, choć i tak można przypuszczać, że część uzdrowień – szczególnie tych dawniejszych – w świetle dzisiejszej wiedzy medycznej mogłaby zostać pozbawiona przymiotu cudowności. Warto też mieć na uwadze, że do Lourdes przybywa około 50 tys. chorych rocznie, zatem odsetek uzdrowionych nie jest zbyt duży.

Święta krew

Do najsłynniejszych zjawisk nadprzyrodzonych o charakterze religijnym należy skraplanie się krwi św. Januarego. Był to biskup Benewentu, miasta w Italii, żyjący na przełomie III i IV w. W cesarstwie rzymskim doszło wówczas do wielkiego prześladowania chrześcijan oskarżanych o odrzucanie tradycyjnych rzymskich bogów, a zatem – zdaniem cesarzy – osłabiających państwo. Namiestnik cesarski nakazał aresztować w Benewencie jednego z diakonów gminy chrześcijańskiej, Sozjusza, za którym ujęli się współwyznawcy, w tym January. Ich więc również aresztowano i skazano na śmierć. January został ścięty, według tradycji, 19 września 305 r. na forum w Benewencie.

Osnuta wokół jego postaci legenda każe nam wierzyć, że pobożna chrześcijanka zebrała nieco jego krwi do dwóch małych naczyń. Taka praktyka nie była wówczas (ani potem) niczym niezwykłym i miała długą – choć pogańską – tradycję, bowiem Rzymianie od dawna pozyskiwali krew zabitych gladiatorów wierząc w jej magiczną moc. January mógł mieć w chwili śmierci około trzydziestu kilku lat, nie zdołał się więc zapewne jakoś szczególnie zasłużyć, lecz poprzez swoją śmierć stał się męczennikiem, stąd chęć zachowania cząstek jego ciała jako relikwii.

Św. January jest dziś głównym patronem Neapolu, a ampułki z jego krwią znajdują się od XV w. w katedrze neapolitańskiej jego imienia. Spoczywają w specjalnym relikwiarzu. Naczynia różnią się wielkością i zawartością – większe jest do połowy wypełnione skrzepłą krwią, podczas gdy w mniejszym widoczne są tylko grudki i plamy krwi.

Cud św. Januarego polega na tym, że każdego 19 września (w rocznicę śmierci męczennika) krew przechodzi w postać płynną. Niekiedy dzieje się tak również w inne dni, gdy przy ważnych okazjach odbywają się dodatkowe obchody święta cudu krwi.

Zjawisko ma różny przebieg. Niekiedy następuje szybko, innym razem trwa to dłuższą chwilę lub nawet kilka godzin – dotyczy to zarówno rozpuszczania się, jak i krzepnięcia krwi. Zmienia się objętość płynnej krwi w naczyniach; czasami wypełnia ona cały flakonik, czasami jest jej znacznie mniej. Barwa krwi bywa również zmienna – od jasnoczerwonej po ciemnopurpurową.

Krew utrzymująca swoje właściwości przez z górą 1700 lat to cud sam w sobie. Trzeba jednak pamiętać, że pierwsze doniesienia o przechodzeniu jej w stan płynny pochodzą dopiero z 1389 r. Rzecz jasna, to i tak nadzwyczajnie długo, jak na równie nietrwałą tkankę.

Wszystkie dotychczas przeprowadzone badania były z konieczności nieinwazyjne – fiolki z krwią są zamknięte od starożytności; na ich jakiekolwiek naruszenie Kościół nie wyraża i zapewne nigdy nie wyrazi zgody. To ograniczało niegdyś możliwości badawcze, lecz współczesna technika dostarcza narzędzi, przy użyciu których stwierdzono, że relikwiarz zawiera naczynia z prawdziwą krwią ludzką.

Należy jednak dodać, że wielu naukowców kwestionuje metodykę tych badań, a tym samym uznaje ich wynik co najmniej za wątpliwy.

Co ciekawe, włoski hematolog, prof. Giuseppe Geraci, który kilka lat temu potwierdził fakt, że w ampułkach znajduje się krew ludzka, był nastawiony sceptycznie wobec rzekomego cudu i nawet wykazał na próbce własnej krwi, że możliwe jest rozpuszczenie się skrzepu w wyniku potrząsania naczyniem. Niemniej, jego badania również potwierdziły, że mamy do czynienia z autentyczną krwią, a nie jakąś inną substancją.

Kwestia jest tym bardziej sporna, że nie wiadomo, jaki mechanizm mógłby powodować, iż skrzepnięta krew powraca do fazy ciekłej, po czym znów zasycha, i dzieje się tak regularnie od stuleci. Wysunięto, oczywiście, szereg hipotez. Za najmniej nieprawdopodobne można uznać dwie teorie – nazwijmy to – naukowe. Jedna głosi, że krew rozpuszcza się pod wpływem ciepła ludzkich ciał w zatłoczonym kościele bądź podczas procesji, ale doświadczenia tego nie potwierdziły. Druga sugeruje, że krew zawiera jakieś substancje chemiczne powodujące rozpuszczanie się skrzepu. Również ten pomysł nie znalazł potwierdzenia w badaniach. Należy też wspomnieć o hipotezach o charakterze paranaukowym. Najpopularniejsza odwołuje się do siły psychokinetycznej, która powstaje w wyniku zbiorowych modłów przesyconych żarliwą wiarą w spełnienie się cudu. Hipotezie tej przeczą wszakże fakty – znanych jest wiele sytuacji, gdy pomimo gorących modłów nie dochodziło do rozpuszczenia się krwi.

Kościół nie zajął oficjalnego stanowiska w kwestii cudu św. Januarego. Tym niemniej, nawet niektórzy papieże pragną podziwiać ten fenomen, choć nie wszystkim dane jest go zaobserwować. Pecha mieli Jan Paweł II w 1979 r. i Benedykt XVI w 2007 r. W roku 2015, w obecności Franciszka, doszło tylko do częściowego rozpuszczenia się krwi.

Rany Chrystusa

Autentyczność stygmatów Kościół uznał oficjalnie po raz pierwszy w XIII w. Wówczas to zakonnik Jan Chrzciciel Bernardone przeżył – w 1224 r. – wizję ukrzyżowanego Chrystusa. Na dłoniach i stopach oraz na boku mnicha pojawiły się krwawe ślady. Zakonnikiem tym był późniejszy św. Franciszek z Asyżu.

W następnych wiekach żyło wielu stygmatyków oraz stygmatyczek; w czasach dawniejszych byli to w większości zakonnicy i zakonnice. Wiele z tych osób zostało świętymi Kościoła katolickiego. Była wśród nich nawet królewna z rodu Arpadów, św. Małgorzata Węgierska, dominikanka żyjąca w latach 1242-1270.

Z nizin społecznych natomiast pochodziła inna stygmatyczka żyjąca w tym samym okresie, późniejsza św. Małgorzata z Kortony (miasto w Toskanii). Po dość burzliwej młodości oddała się pod opiekę franciszkanów i została przyjęta do Trzeciego Zakonu Franciszkańskiego skupiającego ludzi świeckich żyjących według zasad św. Franciszka – w ubóstwie, z jałmużny – i świadczących pomoc potrzebującym. Miewała wizje, stany ekstatyczne oraz stygmaty. Jej znakomicie zachowane i nie ulegające rozkładowi ciało można do dziś oglądać w Kortonie.

Najbardziej znanym stygmatykiem współczesnym był zmarły w 1968 r. Francesco Forggione (ojciec Pio). Nosił stygmaty przez pół wieku, bowiem po raz pierwszy pojawiły się u niego w 1918 r. Ojciec Pio miał też posiadać szereg innych nadnaturalnych zdolności, jak dar równoczesnego przebywania ciałem i duchem w różnych miejscach, dar jasnowidzenia (według legendy miał przepowiedzieć kard. Karolowi Wojtyle, że zostanie papieżem), a w jego obecności dochodziło do cudownych uzdrowień. Przykładem może być historia pewnej niewidomej dziewczynki z Sycylii, która w 1947 r. odzyskała wzrok przyjąwszy komunię z rąk ojca Pio. Problem w tym, że dziecko zaczęło widzieć, mimo iż od urodzenia nie miało źrenic. Byłby to więc istotnie prawdziwy cud. Na dowód rzekomo pokazywano film o tym niezwykłym wydarzeniu.

Wśród stygmatyków nie zabrakło Polaków. Do najsłynniejszych należała Katarzyna Szymon, żyjąca w latach 1907-1986. Od roku 1946 miała na ciele stygmaty, płakała krwawymi łzami, a z ran cierniowych na głowie ciekła krew. O prawdziwości tych zjawisk zaświadczało wiele osób, w tym również duchowni, nawet z otoczenia ówczesnego prymasa Polski, kard. Stefana Wyszyńskiego. Ale Katarzyna Szymon była znacznie wszechstronniejszym medium. Podobno mówiła nieznanymi sobie językami, potrafiła opuszczać ciało, by znaleźć się w innym miejscu, miewała wizje i wpadała w ekstazę, czytała w myślach, a w jej ustach znikąd pojawiała się hostia.

XX w. obfitował nie tylko w ludzi noszących na ciele ślady męki Chrystusa, ale także w przypadki znacznie bardziej niecodzienne. Niektóre z osób doświadczających stanów ekstatycznych, miewających wizje, stygmaty, płaczących krwawymi łzami i lewitujących twierdziły również, że nie przyjmują żadnych pokarmów i płynów, żyjąc wyłącznie dzięki głębokiej wierze. Przykładem francuska stygmatyczka Marta Robin, która przez pół wieku, aż do śmierci w 1981 r., nic nie jadła i nie piła. Badania lekarskie miały jakoby to potwierdzić.

Podobnie wyglądało to w przypadku Portugalki Aleksandriny Marii da Costa. Począwszy od lat 40. XX w. miała przez kilkanaście lat „żywić się” wyłącznie Eucharystią, tj. ciałem i krwią Jezusa podczas komunii. Ścisła obserwacja rzekomo potwierdziła, iż w organizmie kobiety nie zachodzi przemiana materii i nie ma ona żadnych potrzeb fizjologicznych.

Kto chce niech wierzy

Przytoczone wyżej przykłady stanowią tylko krople zaczerpnięte z morza literatury traktującej o tego typu zjawiskach. Większość tego akwenu to wody jałowe – wydarzenia, których prawdziwość jest trudna bądź wręcz niemożliwa do zweryfikowania. Wiele to zwyczajne zmyślenia. Są też, oczywiście, i fakty autentyczne, jak choćby życie ojca Pio, jednakże i one obrosły na ogół gąszczem legend i anegdot skutecznie utrudniającym dostrzeżenie prawdy.

A może nie warto się tym przejmować, skoro i tak tropimy zjawisko wymykające się rozumowi?

Rozważania nad naturą i teologicznym znaczeniem cudu snuł już w starożytności św. Augustyn. Dopiero jednak w średniowieczu św. Tomasz z Akwinu opracował doktrynę cudu obowiązującą w Kościele do dziś. Głosi ona, że cud jest aktem woli Boga i znakiem od Boga. Jedynie Bóg może czynić cuda. Są to wydarzenia i zjawiska zachodzące poza znanym nam porządkiem rzeczy, mające swoją przyczynę nie w prawach i mechanizmach rządzących wszechświatem w rozumieniu współczesnej nauki, lecz ponad nimi – w stwórczej mocy Boga. Jeśli akceptujemy fakt, że Bóg jest wszechmocny, to musimy uznać, że cud – choć stanowi zjawisko wyjątkowe – jest elementem rzeczywistości, w jakiej żyjemy, i w tym sensie nie jest sprzeczny z porządkiem naturalnym, mimo iż sceptykom patrzącym jedynie przez „szkiełko mędrca” może się takim wydawać.

Należy jednak podkreślić, że wierni nie mają obowiązku wierzyć w cuda zdarzające się współcześnie, nawet te formalnie uznane przez Kościół. Zobowiązani są jedynie do wiary w cuda opisane na kartach Nowego Testamentu, a więc te, które miały miejsce w trakcie Objawienia. Nie stanowi więc grzechu kwestionowanie cudowności uzdrowień w Lourdes czy płaczących wizerunków.