Pod koniec XVIII w. do Francuskiej Akademii Nauk przybyła grupa chłopów z kilkoma kamiennymi bryłami, które jakoby, jak twierdzili, spadły wprost z chmur na ich pola. Szacowni akademicy wyśmiali wieśniaków, bo przecież, w świetle ówczesnego stanu wiedzy, kamienie nie mogły spadać z nieba. W kilka lat później uczeni otrzymali podobną przesyłkę od mera miasteczka Jullaic, gdzie on sam i kilkuset mieszkańców na własne oczy widzieli przelot i upadek kamiennej bryły. To doniesienie również zostało zlekceważone. Co więcej, jeden z akademików oświadczył, że nawet gdyby taki kamień upadł tuż przed nim, to i tak by w to nie uwierzył.
Dziś meteoryty stanowią ważny element badań nad powstaniem i ewolucją naszego układu planetarnego. Są też ciekawymi obiektami kolekcjonerskimi, a roje „spadających gwiazd” są zapowiadane w mediach, niczym wielkie widowiska. W kolekcjach na całym świecie znajduje się ponad 20 tys. fragmentów różnych meteorytów. Zaczynamy mieć z nimi do czynienia coraz częściej. W samych Stanach Zjednoczonych w ciągu ostatniego ćwierćwiecza zanotowano kilka przypadków uderzenia meteorytu w dom mieszkalny. Wydawałoby się więc, że w kamieniach z nieba nie ma już nic tajemniczego. A jednak. Okazało się, że skład chemiczny niektórych odnajdywanych meteorytów jest nietypowy. Stanowiło to zagadkę dopóty, dopóki nie powzięto podejrzenia, że pochodzą one nie, jak większość, z materii pozostałej po fazie tworzenia się Układu Słonecznego, ale… z innych planet. Słowem, są to cząstki obcego globu, np. Marsa, które jakimś cudem znalazły się na Ziemi. Ale jak?
Wyjaśnienie jest dość proste. Wszystkie ciała niebieskie są nieustannie bombardowane przez krążące w przestrzeni, mniejsze lub większe, okruchy. Kiedy taki pocisk uderzy z odpowiednią prędkością w powierzchnię planety o niewielkiej sile ciążenia (np. Marsa) może dojść do wyrzucenia odłamków aż w przestrzeń międzyplanetarną. Tam błąkają się one po rozmaitych orbitach, dopóki nie trafią w strefę grawitacji Ziemi i nie spadną na jej powierzchnię.
Meteorytów, o których z całą pewnością możemy powiedzieć, że pochodzą z Marsa, znaleziono dotychczas kilkanaście. Nie są to więc częste wypadki, ale naukowcy zdążyli się już z nimi oswoić. Jak się okazało, przedwcześnie. W sierpniu roku 1996 świat obiegła sensacyjna wiadomość o odnalezieniu w jednym z „marsjańskich” meteorytów śladów życia.
Niepozorny kamień, któremu później nadano nazwę ALH 84001, znalazła w 1984 r., na Antarktydzie, Amerykanka Roberta Score. Przez dziesięć lat nie wzbudzał niczyjego zainteresowania, gdyż mylnie rozpoznano go jako diagenit, minerał dość pospolity na Ziemi. Dopiero dokładniejsze badania pozwoliły określić jego meteorytowe, marsjańskie pochodzenie. Badania jeszcze dokładniejsze, przeprowadzone przez zespół Davida S. McKaya z Johnson Space Center w NASA, ujawniły występowanie we wnętrzu meteorytu osadów węglanów, zawierających maleńkie, skamieniałe twory uznane za marsjańskie mikroorganizmy. Niektóre z nich mają kształt owalny, inne wrzecionowaty. Wiek meteorytu ocenia się na 4,5 mld lat, zaś wiek skamieniałości na ok. 3,6 mld lat. ALH 84001 został wyrzucony z powierzchni Marsa prawdopodobnie 16 mln lat temu, a na Ziemię spadł mniej więcej przed 13 tys. lat.
Odkrycie wzbudziło ogromne kontrowersje. Oponenci zarzucili naukowcom z NASA, że robią sensację, by uzyskać od kongresu USA podwyższenie budżetu agencji. Argumentowano, że skamieliny są ponad sto razy mniejsze od najmniejszych bakterii ziemskich; muszą być zatem efektem procesów chemicznych, nie biologicznych. A nawet jeśli to są mikroorganizmy, nie pochodzą z Marsa, lecz z Ziemi i dostały się do meteorytu już na naszej planecie. Odkrywcy tajemniczych struktur obalili niektóre zarzuty. Znaleziono, na przykład, bakterie żyjące w skałach wulkanicznych, których rozmiary są zbliżone do tych z meteorytu. Zanieczyszczenie próbek ziemskim życiem wykluczono, badając inne meteoryty znalezione w tej samej okolicy, co ALH 84001.
Spory trwają jednak do dziś, tym trudniejsze do rozstrzygnięcia, że w innych meteorytach z Marsa niczego podobnego nie znaleziono. Pozostaje tylko czekać, aż problem marsjańskiego życia zostanie zbadany u źródła, czyli na Czerwonej Planecie, przez pierwszą wyprawę załogową.
Jeśli więc nie życie marsjańskie, to może życie ziemskie spadło z nieba? W listopadzie 1998 r. dwaj słynni uczeni, profesorowie Chandra Wickramasinghe i Fred Hoyle, ogłosili, że właśnie spadł na Ziemię grad bakterii przybyłych wraz z obłokiem kosmicznego pyłu. Niestety (a może na szczęście?) doniesienia tego nie potwierdzili inni uczeni, ale obu panów to nie zniechęciło. Przez lata byli bowiem najwybitniejszymi i najbardziej wytrwałymi szermierzami teorii panspermii – o pozaziemskim pochodzeniu życia na Ziemi.
Już w 1863 r. Niemiec Hermann E. Richter twierdził, iż zarodki ziemskiego życia przybyły z kosmosu w meteorytach. Status spójnej hipotezy uzyskała panspermia w nieco innej wersji, w 1907 r. Uczony szwedzki Svante Arrhenius przedstawił wizję zarodków przenoszonych przez przestrzenie międzygwiezdne siłą ciśnienia światła. W kilkadziesiąt lat później Hoyle i Wickramasinghe do roli „pojazdu” transportującego zarodki życia zaprzęgli komety. Według nich związki organiczne, skomplikowane cząsteczki białka, a nawet żywe mikroorganizmy powstają w jądrach komet, przelatujących przez obłoki gazu i pyłu kosmicznego. Następnie ten „ładunek” trafia na planety, które komety owe mijają. Jeśli na planecie panują sprzyjające warunki, dochodzi do swego rodzaju zaszczepienia życia.
Wiele argumentów przemawia za takim poglądem. W obłokach kosmicznego pyłu rzeczywiście występują złożone związki organiczne. Ziemskie bakterie potrafią przetrwać w najbardziej niesprzyjających warunkach; najprawdopodobniej ich formy przetrwalnikowe byłyby w stanie pokonać przestrzenie międzyplanetarne. W 1969 r. wyprawa Apollo 12 przywiozła z Księżyca wysłaną tam trzy lata wcześniej sondę Surveyor 3. Podczas kwarantanny na Ziemi okazało się, że w sondzie żyją bakterie Streptococcus mitis, które w wyniku niewłaściwej sterylizacji poleciały na Księżyc i spędziły tam bez szwanku ponad 30 miesięcy! A, warto przypomnieć, na powierzchni Księżyca panują takie same warunki, jak w przestrzeni międzyplanetarnej. Według obliczeń Arrheniusa podróż zarodników niesionych ciśnieniem światła w rejon najbliższej gwiazdy, Proximy Centauri, trwałaby 9 tys. lat.
Co ciekawe, zdaniem Hoyle’a i Wickramasinghe’a kosmiczny posiew życia nie był wydarzeniem jednorazowym, lecz jest to proces, który trwa nadal. Stąd ów sensacyjny komunikat z roku 1998. Dotyczył on deszczu meteorów, będących odłamkami komety Temple-Tuttle. Jako kometa okresowa, Temple-Tuttle charakteryzuje się wydłużoną orbitą, która co 33 lata rzuca ją ku Słońcu. Komet takich znamy wiele. Najsłynniejsza jest kometa Halleya, powracająca w pobliże Słońca co 76 lat (ostatni raz w 1986 r.). Znane są też komety nieperiodyczne, które pojawiają się znienacka, obiegają Słońce i znikają na zawsze w pustce kosmosu.
Hoyle i Wickramasinghe jako dowód biologicznego oddziaływania komet przytaczali przykłady wielkich epidemii. Od zarania dziejów ludzie wiązali z pojawianiem się komet rozmaite nieszczęścia. Nie bez powodu ? twierdzili dwaj naukowcy. Znajdujące się w kometach substancje organiczne czy bakterie bądź wirusy, które kiedyś przyniosły na Ziemię życie, są obecnie tego życia największym wrogiem. Taką „kosmiczną zarazą” była, zdaniem Hoyle’a i Wickramasinghe’a, pandemia grypy „hiszpanki”, która w latach 1918-1919 zabiła 30 mln ludzi. Miały ją spowodować wirusy przywleczone nieco wcześniej przez kometę Halleya.
Mało tego, że życie ziemskie może wcale nie być ziemskie. Istnieje hipoteza, że jego posiew nie był dziełem przypadku, lecz celowym działaniem Obcych. Teorię taką zaproponowali w 1971 r. nie byle jacy uczeni: Francis Crick, współodkrywca struktury DNA i laureat Nagrody Nobla, oraz wybitny biochemik Leslie E. Orgel.
Nazwali oni swój scenariusz wydarzeń panspermią kierowaną. Ich zdaniem, prawdopodobieństwo przypadkowego „trafienia” w Ziemię meteorytu lub komety z zarodkami życia jest niezmiernie małe. A ponieważ jednak istniejemy, nie może to być dziełem szczęśliwego trafu, lecz zaplanowanego działania. Jednym z głównych argumentów przemawiających, zdaniem Cricka i Orgela, na korzyść ich hipotezy jest jednolitość kodu genetycznego u wszystkich żywych organizmów na Ziemi. Wydaje się bowiem niemożliwe, by wszystkie cechy kodu genetycznego ustaliły się za sprawą wyłącznie praw chemii. Innymi słowy – widać w tym rozum. Crick i Orgel omawiają nawet w swojej książce z 1983 r. pt. Life itself. Its Origin and Nature (Życie. Jego pochodzenie i charakter) sposób, w jaki zarodki zostały dostarczone na Ziemię – przez pojazdy kosmiczne, w specjalnych pojemnikach.
Za kosmicznym (celowym bądź przypadkowym) pochodzeniem życia na Ziemi przemawia ważki argument. Otóż, Ziemia powstała z protoplanetarnego obłoku ok. 4,6 mld lat temu. A już 3,8 mld lat temu musiało na niej istnieć dość dobrze rozwinięte życie, gdyż odnaleziono jego ślady. Niewykluczone zresztą, w świetle najnowszych – choć wciąż kontrowersyjnych – odkryć, że życie pojawiło się znacznie wcześniej. Wydaje się, że kilkaset milionów lat to za mało, by planeta mogła ostygnąć, by pojawiły się oceany, by wreszcie związki chemiczne samoczynnie przekształciły się w żywe organizmy.
Hoyle i Wickramasinghe obliczali, że codziennie na Ziemię spada ok. 100 ton związków organicznych z Kosmosu. To niewiele, ale trzeba pamiętać, że obecnie Układ Słoneczny jest dość „czystym” miejscem. 3,9 mld lat temu świeżo powstałe planety znajdowały się pod niemal nieustannym ostrzałem kosmicznych szczątków, a właśnie wówczas powstało na Ziemi życie. Czy był to tylko zbieg okoliczności?