Historia życia na Ziemi to nieustanny proces powstawania i odchodzenia w niebyt kolejnych gatunków zwierząt i roślin. Jedne z nich ustępują stopniowo w naturalnym procesie walki o przetrwanie, inne giną nagle, wymierają w bardzo krótkim czasie. Ten paradoks długo nie dawał spokoju paleontologom. Jeszcze do niedawna większość z nich odrzucała możliwość gwałtownych wymierań. Nie zgadzało się to z koncepcją ewolucji, nie umiano sobie wyobrazić czynnika, który mógłby powodować takie kataklizmy, a przede wszystkim – zaakceptowanie faktu występowania wielkich wymierań oznaczałoby powrót do dawno skompromitowanej i odrzuconej teorii katastrof. A takich powrotów nauka nie lubi.

 

Przełom nadszedł w roku 1980, za sprawą Luisa i Waltera Alvarezów z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley. Ogłosili oni hipotezę, iż zagładę dinozaurów spowodował upadek na Ziemię planetoidy. Dowodem była cienka warstewka irydu – pierwiastka rzadkiego na naszej planecie, ale powszechnie występującego w planetoidach – odkryta w osadach z przełomu kredy i trzeciorzędu. Wkrótce iryd został znaleziony w wielu miejscach na Ziemi. Oznacza to, że katastrofa musiała być globalna. Ośmieleni teorią Alvarezów naukowcy zaczęli uważniej przyglądać się innym momentom w historii Ziemi. Od dawna zwracano uwagę, że w wielu miejscach zapis kopalny wskazuje na szybkie wymarcie wielu grup różnych zwierząt. Takich miejsc znaleziono kilkanaście, ale dwa były szczególne – zagładzie uległa wówczas większość zamieszkujących Ziemię gatunków.

Wymarcie dinozaurów było skutkiem katastrofy, która nastąpiła ok. 65 mln lat temu i zakończyła okres kredy, a tym samym erę mezozoiczną. Zginęło wówczas, według różnych szacunków, od 60 do 75 proc. wszystkich zamieszkujących naszą planetę zwierząt. Po erze mezozoicznej – erze gadów – nastąpiła era kenozoiczna; trwająca do dziś era ssaków. Zagłada dinozaurów bywa nazywana Drugim Epizodem.

Ale wymieranie późnokredowe wydaje się niczym wobec największego kataklizmu, jaki kiedykolwiek spotkał życie na Ziemi. Ok. 245 mln lat temu coś starło z powierzchni naszej planety ok. 90 proc. żyjących na niej gatunków. Przetrwanie życia zawisło dosłownie na włosku. Zarówno fauna morska, jak i lądowa zmieniły się niemal całkowicie. Wydarzenie to, zwane Pierwszym Epizodem, zakończyło erę paleozoiczną i rozpoczęło erę mezozoiczną. To wówczas właśnie dinozaury otrzymały swoją szansę i stały się zwierzętami dominującymi aż do swojej zagłady w 180 mln lat później.

Istnieje również – choć nie wszyscy z tym się zgadzają – Epizod Trzeci. To być może najtragiczniejszy ze wszystkich dotychczasowych moment w historii życia na Ziemi. Rozgrywa się bowiem na naszych oczach.

Sprawca Pierwszego Epizodu jest nieznany; wiele jednak wskazuje, że musiała to być gwałtowna katastrofa, być może kosmiczna. Epizod Drugi to – jak dziś powszechnie się uważa – rezultat uderzenia w Ziemię planetoidy. Co do Trzeciego Epizodu winowajcy nie trzeba nawet szukać – jesteśmy nim my sami.

Z zagładą dookoła świata

To zakrawa na paradoks, ale kontynentem, gdzie gatunków wymarło najmniej, jest… Europa. Przyczyna jest prosta: zmiany na naszym kontynencie – od dawna zamieszkiwanym i eksploatowanym – odbywały się powoli, przez wiele wieków. Największym zwierzęciem, jakie wyginęło w Europie w czasach historycznych, jest tur. Ostatni padł w Polsce, w roku 1627.

Dla równie dawno zamieszkiwanej Azji największym problemem jest przeludnienie. Szczególnej dewastacji przyrodniczej uległy niektóre obszary Chin, Indonezji i Filipin. Najtragiczniejszy los spotkał azjatyckie nosorożce – indyjskie, jawajskie i sumatrzańskie – zabijane na potrzeby medycyny chińskiej, w której ich róg jest stosowany jako lek na impotencję i afrodyzjak. Obecnie liczba nosorożców tych gatunków nie przekracza kilkuset sztuk.

W Azji środkowej powszechnie niegdyś występowała antylopa suhak. Jej liczebność w 1920 r. spadła do kilkuset osobników. Polowania na suhaka były wyjątkowo barbarzyńskie. Stada antylop zapędzano do zagród, których płot uzbrojony był od środka w kolce. Ogarnięte paniką zwierzęta nabijały się na nie, ginąc tysiącami. Obecnie, dzięki prawnej ochronie, liczba antylop rośnie.

Kontynent najsłynniejszych chyba zwierząt – Afryka – stanowi drastyczny przykład konfliktu między potrzebami ludzi a zwierząt. Wiele gatunków dużych ssaków wyginęło całkowicie. Pierwszą ofiarą kolonizacji padła antylopa modra wybita przez Burów – ostatni osobnik padł ok. 1800 r. w Kraju Przylądkowym. Burowie masowo wybijali też zebry kwagga, które stanowiły konkurencję w dostępie do pastwisk dla bydła domowego. Ten gatunek zebry zniknął na dobre między rokiem 1870 a 1880.

Prawdziwą klęską dla fauny Afryki stał się gwałtowny wzrost popytu na kość słoniową. Wprawdzie już od zamierzchłych czasów używano jej do wyrobu dóbr luksusowych, ale na ograniczoną skalę. Era kolonizacji zmieniła wszystko. W drugiej połowie XIX w. do samej tylko Anglii eksportowano rocznie ponad pół miliona ton kości słoniowej. Zabijano wówczas średnio 60-70 tys. słoni rocznie; i to nie tylko dojrzałe samce, ale i samice z młodymi. Ubolewali nad tym co światlejsi podróżnicy, w tym słynny David Livingstone.

Najbardziej spektakularna zagłada jednego gatunku w historii życia na Ziemi nastąpiła w Ameryce Północnej. Gołąb wędrowny był najliczniejszym gatunkiem ptaka być może w całych dziejach ziemskiej biosfery. Nieprzeliczone stada zasiedlały lasy wschodnich stanów USA. Polowania na niego stały się narodowym sportem Amerykanów; przy czym chodziło o zabicie jak największej liczby ptaków, podobnie jak to czyniono w przypadku polowań na bizony. Używając dzisiejszej terminologii, można by powiedzieć, że gołąb wędrowny padł ofiarą celowej eksterminacji. Już w roku 1909 nikt nie był w stanie znaleźć ani jednego gołębiego gniazda, choć wyznaczono za to pokaźną nagrodę. W pięć lat później, w roku 1914, w ogrodzie zoologicznym zginął ostatni egzemplarz gołębia wędrownego i w ten sposób cały gatunek, w zaledwie kilkadziesiąt lat, odszedł w niebyt.

Wspomnianych już bizonów, największych zwierząt Ameryki, były niegdyś dziesiątki milionów. Wystarczyło pół wieku masowych rzezi, między rokiem 1830 a 1880, aby niemal całkowicie wyginęły. Polowano na nie dla samej przyjemności. Jedną z atrakcji ówczesnych kolei – mocno reklamowaną – była możliwość strzelania do bizonów z okien pociągu. Jeden tylko człowiek, słynny (a raczej niesławny) William F. Cody, zwany Buffalo Billem, w półtora roku zabił ponad 4200 bizonów.

Zagłada jest udziałem fauny także na innych kontynentach i wyspach. Na Nowej Zelandii królowały niegdyś olbrzymie ptaki moa, osiągające do 3,5 m wysokości. Część gatunków wymarła przed przybyciem człowieka, kilka żyło jeszcze przed kilkuset laty i zostało wytępionych przez Maorysów.

Trudno uwierzyć, ale jedne z najbardziej lubianych dzisiaj zwierząt, australijskie koale, zabijano dla skór. W latach 20. XX w. ich eksport osiągał nawet 2 mln skór rocznie.

Na Wyspach Galapagos, gdzie Karol Darwin znalazł dowody na prawdziwość swojej teorii ewolucji, ofiarą ludzi padły jako pierwsze żółwie olbrzymie. Ich tłuszcz służył do wyrobu cenionego oleju. Szacuje się, że około 10 mln żółwi wybito od czasu odkrycia wysp przez Europejczyków.

Przysłowiowym symbolem wymarcia jest ptak dodo. Te olbrzymie, nielotne gołębie naziemne służyły marynarzom przepływającym obok wysp Mauritius i Reunion jako uzupełnienie prowiantu. Ich zagłada była tak szybka i całkowita, że żadne ze światowych muzeów nie może się dziś poszczycić nawet wypchanym okazem. Wygląd dodo można odtworzyć tylko na podstawie szkieletów oraz… malarstwa. Przedstawienia dodo znajdują się na obrazach artystów holenderskich, którzy mogli widzieć żywe okazy przywożone do Europy.

Księga znad krawędzi

Międzynarodowa Unia Ochrony Przyrody i Jej Zasobów powołała w roku 1949 komisję ochrony gatunków wymierających, której praca zaowocowała wydaniem w roku 1962 „Czerwonej księgi danych”. Był to wykaz około trzystu gatunków zwierząt, w różnym stopniu zagrożonych wyginięciem. Karty księgi pokolorowano w zależności od stopnia zagrożenia danego gatunku. Kolorem czerwonym oznaczono gatunki znajdujące się na krawędzi zagłady. Czerwona księga jest na bieżąco aktualizowana i uzupełniana. Gatunki, które udało się uratować, przenoszone są na karty w kolorze zielonym.

Jest o co walczyć, ale wyniki walki nie napawają optymizmem. Pomimo rozmaitych działań ochronnych szacuje się, że codziennie ziemska biosfera traci bezpowrotnie niemal 140 gatunków roślin i zwierząt.

W Polsce czerwoną księgę zwierząt opracowano w roku 1992, a roślin w rok później. Wymieranie nie jest u nas tak szybkie, jak w innych rejonach świata. Ponadto, zagłada tylko dwóch rodzimych gatunków – tura i tarpana – ma charakter globalny; stanowi stratę dla całej biosfery. Inne gatunki znikają wprawdzie z Polski, ale nie wymierają całkowicie. Jak się oblicza, w ciągu pół tysiąca lat z naszego kraju ubyło kilkanaście gatunków fauny; w większości jest to skutkiem wycofania się ich z tych terenów, a nie wyginięcia. Tym niemniej, jest to strata dla środowiska naturalnego Polski. Aż czterdzieści gatunków uważa się dziś za skrajnie zagrożone. Spośród ssaków są to przede wszystkim niektóre gatunki nietoperzy, morświn, żbik czy świstak. Z ptaków ? sokół wędrowny, głuszec, orlik grubodzioby. Mogą też zniknąć niektóre gady, jak żółw błotny, oraz ryby ? jak łosoś europejski. Nie mówiąc już o wielu gatunkach bezkręgowców.

Co więcej, w polskiej czerwonej księdze zwierząt nie ujęto gatunków o szybko zmniejszającej się liczebności, ale wciąż szeroko rozprzestrzenionych. Takich jak np.: bocian biały, jeleń, przepiórka i wiele innych. Tymczasem patrząc szerzej, w skali europejskiej, należy je uznać za poważnie zagrożone.

Główny problem polega nie na zdiagnozowaniu zagrożenia danego gatunku, lecz na tym, aby zapewnić mu przetrwanie w środowisku naturalnym. Jest to nierealne bez zapewnienia mu egzystencji w warunkach dlań optymalnych, co coraz częściej bywa niemożliwe. Prastarych puszcz i krystalicznie czystych strumieni przecież u nas nie przybywa…

Ludzkość w sosie własnym

Często w kontekście niszczenia przyrody – a więc podcinania gałęzi na której sami siedzimy – słyszy się pytanie, czy ludzkość nie podzieli losu dinozaurów. Być może nie. Ale problem leży w czym innym, a wiąże się z zagadnieniem tzw. różnorodności biologicznej.

Weźmy dla przykładu dwa jeziora. W pierwszym około 90 proc. wszystkich ryb należy do jednego gatunku, a wszystkie inne gatunki razem wzięte nie przekraczają 10 proc. W drugim jeziorze jest odwrotnie – 90 proc. ryb należy do wielu różnych gatunków, a najliczniejszy gatunek stanowi 10 proc. W obu tych jeziorach żyje tyle samo ryb, ale różnica w różnorodności biologicznej jest ogromna.

Dzisiejsza Ziemia zaczyna przypominać pierwsze jezioro. To my jesteśmy tym dominującym gatunkiem. Pozostałych, poupychanych po rezerwatach, jest coraz mniej.