Pewnego dnia w październiku 1987 r. zdarzył się osobliwy wypadek. Półtoraroczna dziewczynka z Teksasu, Jessica McClure, wpadła do studni. Utknęła w wąskim kanale, o średnicy zaledwie 20 cm, ale na głębokości niemal 7 m. Akcję jej ratowania relacjonowały najważniejsze media na świecie. Zaangażowano wielu ludzi i wielkie środki. Po trzech dniach udało się ją wydobyć; całą i zdrową. Oczywiście nie można było postąpić inaczej. Niemniej, warto mieć na uwadze, że przez te trzy dni na świecie zmarło 100 tys. dzieci; przede wszystkim z głodu i spowodowanych nim chorób.

 

Pytanie, czy światu grozi głód, nie ma sensu. Głód jest obecny na świecie od dawna. Problem tylko, ilu dotknie ludzi i na jakim kontynencie lub w jakim kraju? Co prawda, na początku lat 60. ekonomista Colin Clark sugerował, że i dla 45 mld ludzi znajdzie się wystarczająca ilość żywności, ale jeden z jego oponentów stwierdził z przekąsem, że nawet jeśli tak, to wolałby nie jeść na stojąco. Najnowsze prognozy demografów nie przewidują już tak drastycznego wzrostu ludzkiej populacji, ale problem głodu, tak czy inaczej, pozostanie. Głód już od dawna – prawdopodobnie od powstania pierwszych większych osad rolniczych uzależnionych od urodzaju – stanowił wielką, wciąż powtarzającą się plagę. W XV-wiecznej Francji zdarzał się średnio co osiem lat. Podobnie było w następnych stuleciach.

Klęski głodu w Azji i dziś nie należą do wyjątkowych zjawisk. Dawniej było znacznie gorzej. Bezpieczne już pod tym względem Chiny doświadczały w ciągu ostatnich dwóch tysięcy lat głodu niemal każdego roku.

Tak trudny do wyeliminowania głód w Europie wynikał nie tyle z niedostatecznej produkcji żywności, co z braku odpowiednich sposobów jej magazynowania na okresy niedoborów spowodowanych nieurodzajem. Jednocześnie prymitywne środki transportu znacznie utrudniały doraźny import z odległych rejonów nie dotkniętych klęską. W takich okolicznościach wystarczyły nawet dwa niepomyślne sezony, aby ludność stanęła w obliczu głodu.

W innych częściach świata głód jest nadal taką właśnie, niejako „naturalną” plagą.

Odczucie głodu jest spowodowane przede wszystkim tzw. głodem energetycznym wynikającym z niedoboru kalorii. Osłabia on organizm i może prowadzić do całkowitego wycieńczenia i śmierci. Wszakże groźniejszy, bo nie tak bezpośrednio odczuwalny, jest inny rodzaj głodu - spożywanie jedzenia o niewłaściwej strukturze, nie zapewniającego odpowiednich składników pokarmowych. Skutkiem może być wiele różnych chorób. Zwłaszcza awitaminozy prowadzą do bardzo poważnych zaburzeń funkcjonowania organizmu. Brak białka zwierzęcego i związane z nim choroby nadal stanowią jedną z plag trapiących Afrykę i inne biedne regiony świata.

Osłabiony wygłodzeniem organizm jest podatny na wiele schorzeń i dolegliwości, w wyniku obniżenia sprawności układu odpornościowego. Dlatego też takie choroby, jak gruźlica, tyfus czy zakażenie pasożytami – niemal zapomniane w krajach zamożniejszych – ciągle mają się dobrze na terenach, gdzie głód jest zjawiskiem endemicznym.

Dorosły człowiek powinien przyswoić dziennie od 2300 do 3800 kcal, w zależności od rozmaitych czynników – wieku, rodzaju wykonywanej pracy itd. Ale kalorie to nie wszystko. Niezwykle istotny jest skład pożywienia – musi ono zawierać wszystkie niezbędne do funkcjonowania organizmu elementy. Wiele z nich występuje w ilościach śladowych – jak niektóre witaminy czy aminokwasy – lecz ich niedobór może prowadzić nawet do śmierci.

Paradoksalnie, żywności na świecie nie brakuje. Problem polega na tym, że jest jej dużo tam, gdzie nie ma głodu. Poprawa dystrybucji żywności zmieniłaby sytuację, niemniej nie ma pewności, czy stan obfitości pożywienia utrzyma się w nieskończoność wobec ciągłego wzrostu liczby ludności naszego globu. Innymi słowy – czy produkcja żywności nadąży za przyrostem naturalnym (czy aby na pewno wciąż naturalnym?). Podstawą wyżywienia ludzkości jest przecież nadal rolnictwo. To prawda, sukcesy na tym polu są spektakularne, zwłaszcza jeśli chodzi o wzrost wydajności. O ile w średniowieczu chłop potrzebował 2/3 ha pól uprawnych, aby się utrzymać, o tyle obecnie wystarczy nawet 1/20 ha.

Ale te sukcesy zostały okupione wysoką ceną. Przede wszystkim użyciem chemicznych środków ochrony roślin. Okazało się to zbawienne dla zwalczenia głodu w takich krajach, jak Indie, gdzie dzięki pestycydom można było przeprowadzić Zieloną Rewolucję. Lecz jednocześnie stanowią one ogromne zagrożenie dla ekosystemu planety. Ich działanie jest mało wybiórcze, zabijają więc również owady pożyteczne. Szkodliwe substancje kumulują się w łańcuchu pokarmowym. Chemikalia, spłukiwane z pól przez deszcze, trafiają do rzek i mórz. Problem narasta, bowiem pestycydy są obecnie produkowane w wielokrotnie większych ilościach niż w połowie XX w., kiedy rozpoczęło się ich wykorzystywanie na skalę globalną.

Środki ochrony roślin to nie jedyne wyzwanie stojące przed współczesnym rolnictwem. Masowe stosowanie nawozów sztucznych może przyspieszyć tempo globalnego ocieplenia. Azot zawarty w nawozach wiąże tlen w glebie, co skutkuje wzrostem emisji metanu i podtlenku azotu, a są to gazy potęgujące efekt cieplarniany.

Choć angielski ekonomista Thomas Malthus wieszczył na pocz. XIX w., że zabraknie żywności dla wciąż powiększającej się populacji świata, jego obawy na razie się nie ziściły. Pojawił się natomiast inny problem, wówczas jeszcze nie istniejący, a w każdym razie nie zdiagnozowany przez naukę. Istnieje ryzyko, że zabraknie w przyszłości tzw. plazmy zarodkowej z nasion, niezbędnej do utrzymania różnorodności genetycznej roślin uprawnych. Gdy pojawi się jakiś nowy czynnik zagrażający uprawom, uodpornienie na niego roślin wymaga wprowadzenia nowych szczepów plazmy zarodkowej pochodzącej z nasion z miejsc naturalnego występowania danej rośliny uprawnej, a więc z miejsc, gdzie rośnie ona dziko. Rosnące bowiem w stanie naturalnym rośliny tworzą szereg odmian, a pośród nich może znajdować się i taka, która okaże się odporna na dany czynnik chorobotwórczy. Jej geny wzbogacą pulę genetyczną rośliny uprawnej, na przykład pszenicy, czyniąc ją mniej podatną na to zagrożenie.

Rejony te – a jest ich zaledwie dwanaście na całym globie – pełnią funkcję rezerwatów genetycznych. Ich byt jest zagrożony postępującą urbanizacją, zmianami klimatycznymi i działalnością człowieka. Owe ośrodki różnorodności genetycznej ? zwane centrami Wawiłowa, od nazwiska rosyjskiego genetyka, który je odkrył – kurczą się systematycznie. Wspomniana pszenica rośnie obecnie dziko tylko w górskich rejonach Bliskiego Wschodu –  na obszarze Iraku, Turcji i Syrii. Większość jej odmian tam rosnących to odmiany dzikie, których przyszłość jest niepewna. Jak się oblicza, jedynie 10 proc. odmian pszenicy jest obecnie uprawianych, a dalsze 30 proc. zostało zabezpieczone w bankach genów.

Bez możliwości pozyskania materiału genetycznego z centrów Wawiłowa świat może znów stanąć w obliczu wielkich klęsk głodu. Do najbardziej zagrożonych gatunków roślin uprawnych – według Międzynarodowej Rady Narodów Zjednoczonych do spraw Genetycznych Zasobów Roślinnych – należą tak popularne, jak jabłoń, kakao, kawa, cebula, kapusta, kukurydza, grusza czy pomidor.

Problemy piętrzą się także przed hodowlą zwierząt gospodarskich. Pominąwszy nawet – wcale nie najmniej dziś istotny – problem etyczny związany z przemysłowym zabijaniem istot żywych, rosnące zapotrzebowanie na mięso wywołuje wzrost pogłowia zwierząt, które przecież również muszą coś jeść. Tymczasem dany obszar może wyżywić określoną liczbę zwierząt. Powiększanie areału pastwisk wymaga wycięcia lasów, a nadmiernie spasana trawa nie jest w stanie ochronić gleby przed erozją.

Niesłychanie groźne dla środowiska i ludzi jest stosowanie w hodowli antybiotyków przyspieszających wzrost masy ciała zwierząt. Substancje te nieuchronnie trafiają do gleby i wód. Nie ulega wątpliwości, że jest to jedna z przyczyn obserwowanego od pewnego czasu szybkiego wzrostu oporności bakterii na antybiotyki. Skutki mogą być tragiczne ? stracimy możliwość obrony przed wieloma groźnymi chorobami.

Najgroźniejszymi zwierzętami hodowlanymi są być może kozy. To one spustoszyły lądy wokół Morza Śródziemnego. Kozy zjadają rośliny włącznie z korzeniami, a ponadto wspinają się na drzewa objadając gałęzie z liści. Jako przestrogę należy potraktować skutki sprowadzenia kóz na Wyspę św. Heleny (tę, na której dokonał żywota Napoleon). Nastąpiło to w roku 1513, a po niespełna trzystu latach wyspa została całkowicie ogołocona z lasów.

Pomimo tych wszystkich działań głód jest wciąż obecny na Ziemi. Ale czy był obecny zawsze? Specjaliści zwracają uwagę, że żyjące jeszcze gdzieniegdzie wedle odwiecznych zwyczajów plemiona koczowników-zbieraczy, takich jak lud San (Buszmeni), nie znają pojęcia głodu. Znajdują tyle pożywienia, ile aktualnie potrzebują. Głód pojawił się, paradoksalnie, wraz z osiadłym trybem życia i wynalezieniem uprawy ziemi. Dlaczego zakrawa to na paradoks? Ponieważ rolnictwo jest w stanie dostarczyć znacznie więcej żywności niż prymitywne zbieractwo i myślistwo. Skąd więc klęski głodu? Bo wraz z rolnictwem – jak uważają zwolennicy hipotezy o „raju zbieraczy” – pojawiła się cywilizacja ze wszystkimi jej ujemnymi skutkami: nierównością społeczną, wojnami, plagami szkodników i chorobami.

Taka jest cena postępu – powie ktoś. Ale czy spacer człowieka po Księżycu ma jakiekolwiek znaczenie dla kogoś, kto na Ziemi umiera z głodu?