Kolejka do tytułu najważniejszego wydarzenia minionego tysiąclecia jest długa. Tworzą ją wojny, rewolucje, odkrycia geograficzne i naukowe. Niezliczona ilość nazwisk, faktów i dat. Jak wybrać coś, co  n a p r a w d ę  byłoby wyjątkowe? Niektórzy nie mają wątpliwości – jedynym wydarzeniem godnym tego miana może być tylko pierwszy kontakt z Obcymi.

 

Roswell to niewielka mieścina w Nowym Meksyku. Wokół niej, na ogromnych półpustynnych terenach, rozciągają się rozległe farmy. Kiedy na początku lipca 1947 r. William „Mac” Brazel przemierzał konno odludny, odległy o ponad sto kilometrów od miasta, zakątek swojego rancho, spodziewał się znaleźć tylko zagubione w czasie burzy owce. Tymczasem to, co ujrzał, miało stać się największym odkryciem XX w. lub też – w zależności od punktu widzenia – największą pomyłką. Na pierwszy rzut oka nie było to nic imponującego. Na dość dużej powierzchni leżało mnóstwo rozmaitych szczątków: fragmenty folii, kawałki metalu. Zupełnie jakby rozbił się tu jakiś aparat latający. W kilka dni później Brazel pokazał nieco szczątków szeryfowi, a ten zawiadomił pobliską bazę lotniczą, sądził bowiem, że na rancho doszło do katastrofy samolotu. Dowódca bazy wysłał do zbadania sprawy dwóch oficerów wywiadu wojskowego, w tym majora Jesse A. Marcela. Zebrali oni z miejsca „katastrofy” wszystkie szczątki. Kiedy wrócili do miasta, major Marcel obudził swego 11-letniego syna i pokazał mu, jak to określił, fragmenty latającego talerza.

Po obejrzeniu szczątków dowódca bazy, pułkownik William Blanchard, wydał rzecznikowi prasowemu, kapitanowi Walterowi Hautowi, rozkaz podania do publicznej wiadomości informacji o katastrofie UFO. 8 lipca 1947 r. na tytułowej stronie „Roswell Daily Record” ukazał się artykuł o odnalezieniu szczątków latającego spodka. Sprawę natychmiast podchwyciły inne gazety. Ale następnego dnia przyszło otrzeźwienie: „Roswell Daily Record” zamieścił dementi dowódcy 8 Armii Powietrznej, generała Rogera M. Rameya, który stwierdził, że chodzi tylko o szczątki rozbitego balonu meteorologicznego.

Na tematykę UFO przywykliśmy patrzeć z dzisiejszej perspektywy, kiedy doniesień o obserwacjach niezidentyfikowanych obiektów latających są już dziesiątki tysięcy. Trzeba jednak pamiętać, że wówczas była to zupełna nowość. Początek „ery UFO” datuje się zwykle od przygody Kennetha Arnolda, który podczas lotu swoją awionetką nad górami w stanie Waszyngton zauważył dziewięć dyskowatych obiektów, poruszających się w szyku, z prędkością niemal 3000 km na godz. W późniejszej rozmowie z dziennikarzami opisał je jako spodki ślizgające się po wodzie.

Miało to miejsce 24 czerwca 1947 r., a więc zaledwie na mniej więcej dwa tygodnie przed wydarzeniem w Roswell.

Ilość obserwacji rosła lawinowo. Były wśród nich relacje mniej lub bardziej prawdopodobne, a także zupełnie niewiarygodne. Obcy nie tylko latali po niebie (obserwacje takie nazywano „bliskimi spotkaniami pierwszego rodzaju”), lądowali („bliskie spotkania drugiego rodzaju”), nawiązywali bezpośredni kontakt z ludźmi („bliskie spotkania trzeciego rodzaju”), ale nawet uprowadzali siłą ludzi na pokłady swoich statków („bliskie spotkania czwartego rodzaju”). Pierwsze uprowadzenie miało miejsce w Brazylii, w 1957 r. Pewien rolnik zeznał, że kosmici zabrali go przemocą do pojazdu kosmicznego i zmusili (?) do seksu z kosmitką.

Doniesienia o nieznanych obiektach, latających swobodnie po niebie w środku zimnej wojny, spędzały wojskowym sen z powiek. Dlatego już w roku 1948 amerykańskie lotnictwo utworzyło grupę operacyjną Project Sign do zbadania realności UFO.

Najsłynniejszym takim programem był Project Blue Book, trwający od 1952 do 1969 r., w ramach którego przeanalizowano ponad 12 tys. przypadków. Z tego 701 obserwacji uznano za niewyjaśnione. Tylko tyle? A może aż tyle? Wystarczyło to w każdym razie, aby nawrócić na wiarę w UFO początkowo sceptycznego dr. Allena Hynka, dziekana Wydziału Astronomii Northwestern University i cywilnego eksperta zaangażowanego w prace projektów Sign, Grudge i Blue Book. Jak kiedyś stwierdził, nawet jeden niewytłumaczalny przypadek powinien wystarczyć, by sprawę potraktować poważnie. Jednak stanowisko amerykańskiego (nie tylko zresztą) rządu i armii pozostało niezmienne – nie ma dowodów na to, że UFO są pozaziemskimi statkami kosmicznymi.

Na fali rosnącego krytycyzmu wobec postawy władz nasiliły się posądzenia o manipulowanie opinią publiczną i zatajanie prawdy. Incydent w Roswell urósł do roli klasycznego przykładu, wracając tym samym na pierwsze strony ufologicznej prasy. Co ciekawe, w trzydzieści lat po rzekomej katastrofie latającego spodka pojawiło się mnóstwo faktów, o których nikt wcześniej nie słyszał. Incydent rozrósł się do kilku oddzielnych wątków. Znalezione przez Brazela szczątki miały być tylko śladem jednej z katastrof. Do drugiej doszło w zupełnie innym miejscu. Tym razem statek nie był bezludny. Według jednej teorii wszyscy jego pasażerowie zginęli. Ciała małych, bezwłosych istot o wielkich głowach zostały w tajemnicy przetransportowane przez wojsko do tzw. Obszaru 51 (Area 51) – ściśle tajnej, silnie strzeżonej bazy lotniczej. Tam miano je poddać autopsji. Amatorski film z tej sekcji zwłok wypłynął niespodziewanie na światło dzienne i został szeroko rozpowszechniony, także w telewizji.

Dowodem na prawdziwość takiej wersji wydarzeń miało być zeznanie pielęgniarki, asystującej przy autopsji, a także relacja miejscowego przedsiębiorcy pogrzebowego, którego w środku nocy zerwano z łóżka i poproszono, by przywiózł do bazy dziecięce trumny. Kiedy przyjechał, zastał w bazie gorączkową krzątaninę, a gdy próbował zasięgnąć informacji, został niemal siłą wyrzucony. Jak się później okazało, film był nieudolną w gruncie rzeczy „fałszywką”.

Niektórzy „badacze” uważają nawet, że nie wszyscy członkowie załogi UFO zginęli. Co najmniej jedna istota przeżyła i była później przetrzymywana w Obszarze 51.

Sam major Jesse Marcel po przejściu w stan spoczynku zaczął się otwarcie wypowiadać na temat incydentu, którego był jednym z głównych bohaterów. Podtrzymał swoją opinię, że miał w ręku szczątki obiektu pozaziemskiego. Kiedy na polecenie generała Rameya zawiózł je do jego sztabu w Fort Worth, w Teksasie, zostały one ukryte, a na użytek reporterów pokazano autentyczne szczątki balonu meteorologicznego, które jednak nie miały nic wspólnego z prawdziwym znaleziskiem.

Także syn Marcela, Jesse Junior, twierdził, że to, co wówczas widział, z całą pewnością nie było balonem. Na niektórych elementach znajdowały się napisy, jakby hieroglify, niepodobne do jakiegokolwiek ludzkiego pisma.

Próby zatajenia prawdy nie ograniczały się do sprostowania w prasie i nacisku na Jesse Marcela. Kiedy w lipcu 1947 r. miejscowa rozgłośnia radiowa chciała przeprowadzić wywiad z Brazelem na temat pozaziemskiego pochodzenia znalezionych szczątków, ten najpierw zgodził się, a następnie odmówił. Podobno w tym samym czasie kupił sobie nową półciężarówkę, co wszystkich zdziwiło, bo dotychczas nie miał na to pieniędzy. Skąd je wziął? Czyżby od „facetów w czerni”?

Roswell w latach 40. nie było zwykłym prowincjonalnym miasteczkiem, za jakie mogło uchodzić. Stacjonująca tam 509 Grupa Bombowa była jedyną formacją lotniczą na świecie stanowiącą nuklearną siłę uderzeniową. A więc, jak twierdzili „ufolodzy”, Obcy mieli bardzo konkretny powód kręcenia się wokół tego miejsca – nadzorowali ludzki potencjał nuklearny.

Równie mocną motywację miał rząd w zatajeniu prawdy o incydencie w Roswell, nie chciał bowiem robić hałasu wokół bazy o znaczeniu strategicznym.

Rok 1997 rozpoczął się pod znakiem oczekiwania na odtajnienie przez armię, po 50 latach, prawdziwej wersji wydarzeń. Jednak raport, ogłoszony w lecie przez US Air Force, przyniósł rozczarowanie. Wojsko przyznało wprawdzie, że słowa generała Rameya o balonie meteorologicznym były kamuflażem, ale nie miały na celu zatajenia katastrofy latającego spodka, lecz ukrycie supertajnego programu szpiegowskiego o kryptonimie Mogul, polegającego na wysyłaniu w wyższe warstwy atmosfery balonów śledzących radzieckie próby jądrowe. To właśnie jeden z takich balonów miał spaść na farmę Brazela.

Reakcja na raport była chłodna. Ludzi wierzących w realność UFO, ba, przyznających się do kontaktów z kosmitami, jest niemało. Chyba najsłynniejszym z nich był swego czasu George Adamski, opisujący w swoich książkach spotkania z mieszkańcami Wenus, a nawet swoje podróże w ich pojazdach kosmicznych. W ślady Adamskiego wstąpiło wielu innych entuzjastów bliskich spotkań trzeciego rodzaju. Byli oni, niejako, ochotnikami, ale spora liczba ludzi przyznawała się do innego rodzaju kontaktów – niewolono ich siłą i przymuszano do wejścia na pokład latającego spodka. Tam poddawano ich rozmaitym, nieraz bolesnym i upokarzającym eksperymentom, które pozostawiły trwałe ślady w psychice. Niektórzy szacują, że takich osób jest w samych tylko Stanach Zjednoczonych co najmniej milion, a może nawet pięć milionów.

Według niektórych badań, jedna trzecia Amerykanów wierzy, że Ziemię odwiedziły w przeszłości istoty z Kosmosu. Dwie trzecie natomiast jest przekonane, że w Roswell rozbił się pozaziemski statek kosmiczny. Całkowitą wiarę w wyjaśnienia armii i rządu w tej sprawie deklaruje tylko 20% społeczeństwa.

Carl Gustav Jung, w swojej rozprawie z 1958 r., nie przesądzając zresztą o realności czy nierealności UFO, zauważył, że ludzie zaczęli widzieć na niebie latające talerze w tym samym czasie, kiedy przestali dostrzegać tam anioły. Czyżbyśmy zatem odczuwali duchową potrzebę cudowności, niezależnie od wszelkich światopoglądowych burz minionego wieku? Czy UFO to przejaw współczesnej mitologii? Co „incydent z Roswell” może mieć wspólnego z mitem o Prometeuszu? Otóż, w micie o Prometeuszu bogowie ukrywają przed ludźmi ogień, a więc światło wiedzy i cywilizacji. W historii o Roswell rolę złych bogów odgrywa rząd, który zataja dowody na istnienie życia poza Ziemią. Kim jest zatem współczesny Prometeusz? To, oczywiście, ufolog, starający się tę zakazaną wiedzę wydrzeć dla dobra ludzkości.

Nie ulega wątpliwości, że wiele mitów różnych kultur mogło mieć swe źródło w wydarzeniach rzeczywistych. Z czasem przekształciły się w ludowe podania, a nawet w religię. Nie ominęło to również latających talerzy, które znalazły swoje miejsce w doktrynach wielu współczesnych sekt, niekiedy z tragicznym skutkiem. Tak, jak faraonowie egipscy udawali się w zaświaty specjalną barką, tak członkowie amerykańskiej Grupy Wysłańców Bramy Niebios postanowili użyć do tego celu latających spodków. W 1997 r., kiedy pojawiła się kometa Hale’a-Boppa, prawie czterdzieścioro z nich uznało, że nadszedł czas „ewakuacji planety Ziemia” i popełniło samobójstwo, aby przenieść się na pokład statku kosmicznego, który miał ich zabrać do innego wymiaru.

Może jednak UFO to nie temat dla psychologa, lecz dla fizyka? Jedna z najciekawszych hipotez zakłada, że część zjawisk zaliczanych do niezidentyfikowanych obiektów latających może być wynikiem efektu piezoelektrycznego. Na czym on polega? Otóż, niektóre kryształy, np. kwarcu, wytwarzają pod wpływem ściskania różnicę potencjałów. Innymi słowy, stają się ogniwem zamieniającym energię mechaniczną na elektryczną. W miejscach, gdzie występują deformacje warstw skalnych – uskoki – dochodzi do silnych naprężeń, których efektem jest wytworzenie pola elektrycznego. Jonizuje ono powietrze nad uskokiem, w wyniku czego powstają efekty świetlne. Po raz pierwszy korelację między występowaniem UFO a uskokami tektonicznymi zauważono w 1954 r., we Francji. Spójną hipotezę ogłosił w 1977 r. Kanadyjczyk Michael Persinger z Laurentian University w Ontario. Zdaniem naukowców brytyjskich, już Kenneth Arnold zaobserwował UFO nad obszarem o szczególnej budowie geologicznej.

Niedawno prezydent Donald Trump odtajnił część archiwów dotyczących oficjalnych badań zjawisk UFO. I co? Nie doszło do żadnej sensacji. Rzecz jasna, uparci wyznawcy teorii spiskowych mogą twierdzić, że ujawniono tylko to, co chciano ujawnić. I niewykluczone, że mają rację. Tak więc gest ten niczego nie zmienił i nadal nie wiemy, czy jesteśmy sami w Kosmosie.

Ale czego się w końcu spodziewamy? Do niedawna ludzkość nie była nawet pewna, czy we Wszechświecie istnieją jakieś planety, poza tworzącymi nasz Układ Słoneczny. Nie było więc nawet gdzie „zameldować na pobyt stały” potencjalnych kosmitów. Od odkrycia w 1991 r. przez Aleksandra Wolszczana pierwszych planet wokół innej gwiazdy znaleziono ich już setki. I choć są to w większości gazowe olbrzymy, w rodzaju Jowisza, co raczej wyklucza istnienie na nich życia, szanse na Kontakt rosną.

50-lecie „incydentu z Roswell” obchodzono w tym mieście nader hucznie. Od lat zresztą „małe zielone ludziki” pełnią tam rolę głównej atrakcji turystycznej. Dla Roswell to żyła złota. Nie wszyscy jednak podzielają ten entuzjazm. W 1999 r. dwóch uczonych pracujących dla kanadyjskiego departamentu obrony wystosowało list do premiera Kanady, w którym ostrzegali przed konsekwencjami wysyłania w przestrzeń przez sympatyków UFO nierozważnych komunikatów. Niedawno podobne ostrzeżenie wygłosił słynny fizyk Stephen Hawking. Działania zapraszające „braci w rozumie” do przybycia na Ziemię mogą, wobec technologicznej wyższości Obcych, skończyć się kosmiczną agresją i opanowaniem naszej planety.

A może, jak z uporem twierdzą niektórzy, Oni już tutaj są?