Stanisław Lem w jednej z przygód Ijona Tichego opisał planetę tak przeludnioną, że żyjący na niej ludzie musieli stać na jednej nodze, inaczej by się nie pomieścili. Byli jednak niesłychanie dumni ze swojej liczebności, szczycąc się tym, że jeżeli wszyscy naraz tupną, to walą się góry. Za drobnostkę mieli fakt, iż zginie ich przy tym parę miliardów; wszak było ich tak wielu…

 

Do niedawna podobny los przepowiadano Ziemi; co prawda mocno na wyrost. Raport ONZ z 1958 r. stwierdzał, że utrzymanie tempa przyrostu naturalnego przez sześćset (!) lat spowoduje, iż na każdym metrze kwadratowym lądu będzie znajdował się jeden człowiek. Następne dziesięciolecia zdawały się potwierdzać ten czarny scenariusz – liczebność ludzkiej populacji szybko rosła. Dopiero ostatnie badania demografów ONZ pozwalają na nieco optymizmu. Ludzi wprawdzie przybywa, ale coraz wolniej. Czy na tyle wolno, abyśmy mogli przestać się obawiać demograficznej bomby?

Zagadnienie demografii jako pierwszy wziął na warsztat naukowy u schyłku XVIII w. Thomas Robert Malthus. Jego opinia o czekającym ludzkość przeludnieniu i związanymi z nim klęskami nie przekonała jednak wszystkich. Inni osiemnastowieczni ekonomiści, a także ich następcy, snuli rozbieżne przewidywania.

Historia ludzkości zdawała się jednak potwierdzać niepokój Malthusa, choć istotnie sygnały były dość sprzeczne – populacja ludzka powiększała się, ale co rusz dochodziło do znacznych wahań, z powodu wojen, głodu i epidemii.

Na przykład, ludność Francji w momencie rzymskiego podboju szacuje się na 6-7 mln. W okresie cesarstwa wzrosła do 8?9 mln i ten stan utrzymał się przez kilkaset lat, do panowania Karola Wielkiego. Późniejszy wzrost postępował systematycznie; w rezultacie u schyłku średniowiecza populacja Francji liczyła ok. 20 mln ludzi. Wojna stuletnia drastycznie zredukowała tę liczbę; co najmniej o jedną trzecią. Dopiero na początku XVIII w. straty zostały odrobione i Francja weszła w okres Wielkiej Rewolucji jako najludniejszy kraj w Europie (nie licząc, rzecz jasna, Rosji i Turcji; państw tylko częściowo europejskich), z populacją liczącą znów 20 mln.

Swoją drogą, ten potencjał ludnościowy umożliwił Francji nie tylko obronę „zdobyczy rewolucyjnych” przed koalicjami państw ościennych, ale także zbudowanie przez Napoleona rozległego, choć efemerycznego, imperium.

Na Wyspach Brytyjskich w chwili najazdu Rzymian mieszkało zapewne około miliona ludzi. Ich liczba rosła bardzo powoli. Jak się szacuje, w XI w. osiągnęła zaledwie 1,1 mln. Następnie tempo przyrostu naturalnego zwiększyło się i w roku 1348 wyspy zamieszkiwało już 3,7 mln ludzi. Był to jednak rok, kiedy Europę nawiedziła epidemia Czarnej Śmierci. Wielka Brytania miała nieszczęście znaleźć się wśród krajów, gdzie dżuma poczyniła największe spustoszenie. Prawdopodobnie zmarło wówczas ok. 40 proc. ludności. Długo jeszcze odczuwano demograficzne skutki tej klęski.

Podobne wahania występowały również w Azji. Na Cejlonie (dzisiejszej Sri Lance) w średniowieczu żyło ok. 20 mln ludzi. Potem ich liczba systematycznie malała, głównie wskutek malarii, i na pocz. XIX w. tę piękną wyspę zamieszkiwały zaledwie 3 mln ludzi.

Gwałtowne przyspieszenie

Z perspektywy czasu wszystkie te wahania wydają się tylko drobnymi przeszkodami na drodze do przeludnienia. Szczególnie od połowy XIX w. populacja świata rośnie coraz szybciej. Na tysiąc osób w latach 1650-1750 rodziło się czworo dzieci, a w latach 1930-1940 już dziesięć.

Rozwój medycyny, poprawa warunków życia, postępy higieny – wszystko to przyczyniło się do znacznego spadku śmiertelności. Najpierw w Europie, a wraz z rozpowszechnianiem się europejskiego modelu cywilizacyjnego – również na całym świecie. Ponadto, większa przeżywalność oznacza, oczywiście, że więcej ludzi wkracza w wiek reprodukcyjny, co skutkuje zwiększeniem tempa przyrostu naturalnego. W rezultacie tworzy się dodatnie sprzężenie zwrotne.

Pomimo tego, że impuls demograficzny związany z polepszeniem standardów życia wyszedł z Europy, nasz kontynent nigdy nie należał do najszybciej się zaludniających. Jeśli w 1947 r. w strefie cywilizacji europejskiej zanotowano przyrost naturalny wielkości 12,5 promila, to na przykład w Meksyku w tym samym roku wskaźnik ten osiągnął 29 promili. Przy czym, wystarczyło ćwierć wieku, aby Meksyk doszedł do tej liczby z poziomu 6 promili w 1922 r.

W Brazylii, w pierwszej połowie XX w., wzrost dochodził do 16,9 promila.

Najludniejszy kontynent, Azja, nadal przeżywa okres silnego wzrostu ludności, jaki rozpoczął się na dobre w pierwszych latach XIX w. O ile w 1850 r. w Chinach żyło 350 mln ludzi, o tyle w 1963 r. - już 583 mln. W lata 70. XX w. Chiny wkroczyły z populacją liczącą ok. 750 mln mieszkańców. Obecnie ludność Chin przekracza 1,2 mld.

Nie jest to już jednak rekord. Na pierwsze miejsce wysunęły się Indie, usilnie dążące do osiągnięcia statusu mocarstwa i upatrujące we wzroście populacji jednej z dróg wiodących do tego celu. A jeszcze w drugiej połowie XIX w. ludność Indii nie przekraczała 260 mln.

Inaczej miała się rzecz z demografią Afryki. Przyrost naturalny był hamowany przez handel niewolnikami, wojny plemienne i choroby. W efekcie liczba ludności Afryki przez trzy wieki, od początku XVII do końca XIX, pozostawała bez zmian. Później najpierw stopniowo, a od rozpadu systemów kolonialnych w latach 60. XX w. już coraz szybciej, populacja Afryki zaczęła się zwiększać. W stosunku do połowy XIX w. wzrosła trzykrotnie. Np. w Kenii roczny przyrost wynosi 25 promili, a w Rwandzie i Burundi – 30 promili. Kraje te mają największą gęstość zaludnienia w całej tropikalnej Afryce.

W tłumie gorzej

Większość naukowców uważa, że przeludnienie jest główną przyczyną obecnych problemów naszej cywilizacji: degradacji środowiska, głodu, wojen itp. Często słychać opinię, że dawne kultury ludzkie żyły w zgodzie z naturą, a my nie, co sugeruje, że w jakiś sposób zmieniła się nasza świadomość – że oddaliliśmy się od przyrody. Oddalenie to rzeczywiście jest faktem, ale stało się tak nie dlatego, że pokochaliśmy zatłoczone miasta i dymiące kominy. Po prostu życie zgodne z naturą przychodziło niegdyś znacznie łatwiej.

Warto pamiętać, że, na przykład, w Australii, zanim przybyli Europejczycy, na 100 km kw. żyło ośmioro ludzi. W Ameryce Północnej – szesnaścioro. Nawet na początku naszej ery, na najgęściej zamieszkanych terenach Europy, w Imperium Rzymskim, liczba mieszkańców nie przekraczała kilkunastu osób na kilometr kwadratowy. Oczywiście, uśrednienie jest nieco mylące. Ludzie zawsze mieli tendencję do gromadzenia się. Dlatego w niektórych miejscach gęstość zaludnienia była znacznie wyższa, np. w Egipcie żyło wtedy 180 ludzi na 1 km kw.

Rekordy zagęszczenia biją oczywiście miasta. Długo, bo aż do XIX w., z miast europejskich tylko Londyn miał milion mieszkańców. Ale w połowie XX w. już dziesiątki miast na całym świecie stały się wielomilionowe, a ponad osiemdziesiąt przekroczyło granicę miliona mieszkańców. Obecnie takich miast jest kilkaset.

Największe miasta mogą się pochwalić (?) niebywałą gęstością zaludnienia. W Chicago na 1 km kw. żyje nawet 40 tys. mieszkańców. W Londynie – ponad 70 tys. W Tokio – 100 tys. W Hongkongu ponad 300 tys. ludzi mieszka na 1 km kw.

Takie miasta są całkowicie odhumanizowane. Ich mieszkańcy, jako całość, nie tworzą wspólnoty, ponieważ jest to fizycznie i psychicznie niemożliwe. Co gorsza, takie środowisko jest niesłychanie stresogenne. Organizm ludzki nie najlepiej radzi sobie z takim natłokiem rozmaitych bodźców, z których wiele jest obcych i nieznanych, a więc postrzeganych jako potencjalne zagrożenie. Stan psychicznego napięcia odbija się na zdrowiu. Dlatego postęp cywilizacyjny – choć dzięki niemu życie stało się lepsze i dłuższe – jednocześnie może stać się czynnikiem niwelującym wynikające zeń profity dla dobrostanu mieszkańców wielkich miast. Dowodem jest choćby prawdziwa już epidemia chorób sercowo-naczyniowych w społeczeństwach rozwiniętych. Dodać należy do tego zanieczyszczenie powietrza zwiększające zachorowalność na nowotwory oraz schorzenia psychiczne będące wynikiem zbyt szybkiego tempa życia. Wzrasta też nieustannie przestępczość.

Klęski jednak nie będzie?

Wprawdzie wciąż każda dekada przynosi powiększanie się populacji Ziemi o tyle ludzi, ile mieszka w Chinach, co roku rodzi się tyle dzieci, ilu jest mieszkańców Meksyku, a każdego miesiąca przybywa nam równowartość populacji Nowego Jorku, ale demografowie wykazują ostrożny optymizm. Tempo przyrostu maleje. Szacunki wykazują, że w 2100 r. na świecie będzie ok. 9-10 mld ludzi. To dużo, ale mniej, niż się jeszcze do niedawna obawiano.

Dwie główne przyczyny spowolnienia to rozwój opieki medycznej i edukacja.  Wielodzietność w ubiegłych wiekach miała swoje uzasadnienie w wysokiej śmiertelności niemowląt i dzieci. Niejednokrotnie z kilkorga dzieci przeżywało jedno lub nawet żadne. Aby mieć pewność zabezpieczenia na starość, rodzice z warstw uboższych decydowali się raczej na posiadanie większej liczby dzieci niż na ryzyko, że zostaną sami. Z kolei, motywacją ludzi zamożnych była chęć pozostawienia spadkobiercy majątku, tytułu itd. Obecnie problem dotyczy w zasadzie tylko krajów biedniejszych, gdzie kobiety nie mają dostępu do służby zdrowia na odpowiednim poziomie. Dlatego rodzą po kilkoro dzieci, gdyż śmiertelność nadal bywa zatrważająca. Nie mniej ważnym czynnikiem zniechęcającym kobiety do posiadania licznego potomstwa jest edukacja. Statystyki pokazują, że kobiety nawet z elementarnym wykształceniem rzadziej zachodzą w ciążę i rodzą dzieci. Są bardziej świadome w podejmowaniu takich decyzji.

Przykładem potęgi edukacji jest prowincja Kerala w Indiach, której władze w latach 80. XX w. nie tylko zainwestowały w lepszą opiekę zdrowotną, co zaowocowało mniejszą umieralnością niemowląt, ale także położyły nacisk na oświatę zachęcając kobiety do nauki. Sukces był spektakularny. Wskaźnik przyrostu naturalnego w Kerali osiągnął niemal zerowy poziom, dalece odbiegając od indyjskiej średniej.

Niebagatelną rolę w hamowaniu przyrostu demograficznego odgrywa też telewizja. Ale nie dlatego, że małżeństwa, zamiast iść do sypialni, wolą oglądać filmy. Okazuje się, że mieszkańcy krajów rozwijających się, patrząc na zamożne, szczęśliwe i niewielkie rodziny w serialach telewizyjnych, coraz częściej chcą je naśladować.