Z kart powieści SF znamy podróże gwiazdolotami do najdalszych słońc. Nawet w realnym świecie co rusz zdarza nam się usłyszeć informację o kolejnym etapie podboju kosmosu, o heroizmie astronautów i znaczeniu tych drobnych kroków dla całej ludzkości.

 

Człowiek jest stworzeniem romantycznym. Ale nie w całości. Podczas gdy jego umysł buja w obłokach kosmicznego pyłu, ciało domaga się poszanowania swoich praw. To znacznie mniej „medialny” aspekt lotów w przestrzeń pozaziemską. Przeciętnego odbiorcy wiadomości to nie interesuje, ale, jeśli się zastanowić, chodzi o sprawy niebagatelne. Trafnie ujął to swego czasu prezydent USA, Harry Truman. Wizytując statek Mercury, którym pierwszy Amerykanin poleciał w kosmos, zdumiał się jego ciasnotą i iście spartańskim wyposażeniem. Gdzie piloci załatwiają swoje potrzeby fizjologiczne? – zapytał. Nigdzie – padła odpowiedź. – Nie załatwiają.

Nad lotami kosmicznymi od początku ciążyła polityka. Kiedy stało się jasne, że zarówno Rosjanie, jak i Amerykanie intensywnie pracują nad wyniesieniem rakiety na orbitę, liczył się przede wszystkim pośpiech. Choć Amerykanie mieli do swojej dyspozycji hitlerowskiego geniusza techniki rakietowej, Wernhera von Brauna, i jego zespół z Peenemünde, na czoło wyścigu w kosmos wysunęli się Rosjanie.

4 października 1957 r. zdumieni Amerykanie mogli usłyszeć w radiu dziwne piski: biip, biip. Był to sygnał Sputnika, pierwszego sztucznego satelity Ziemi, pierwszej zbudowanej przez człowieka konstrukcji, która znalazła się na orbicie. Sputnika wyniosła radziecka rakieta R-7, czterokrotnie potężniejsza od budowanych wówczas w USA rakiet Redstone.

Konstrukcję statków kosmicznych, tak wówczas, jak i obecnie, wymuszają określone względy techniczne. Wielkość kabin, w których przebywają piloci, jest uzależniona od siły ciągu rakiety – im słabsza rakieta, tym mniejszy ciężar może wynieść na orbitę. I odwrotnie. Pierwsze amerykańskie rakiety, służące do transportu kapsuł Mercury, nie były zbyt silne. Dlatego kapsuły były bardzo małe. Brakowało w nich wielu urządzeń, które dziś czynią życie astronautów przyjemniejszym.

Zespół von Brauna przez cały czas pracował nad coraz to większymi rakietami, ale póki co Amerykanie musieli korzystać z pocisków słabszych, niż te, którymi dysponowali Rosjanie. Po locie Gagarina, który odbył się 12 kwietnia 1961 r., nie było już na co czekać. Amerykanie wiedzieli, że przegrali wyścig w kosmos, ale nie zamierzali rezygnować. Na pilota wybrano Alana Sheparda. Miał to być lot suborbitalny. W przeciwieństwie do Gagarina Shepard nie miał wchodzić na orbitę i okrążać Ziemi, lecz tylko niejako sięgnąć granic przestrzeni kosmicznej i wrócić.

Houston, ja chcę siusiu!

Cały lot Sheparda miał trwać nie więcej niż 15 minut. Dlatego nikomu nie przyszło do głowy, żeby wyposażyć skafander w urządzenie do załatwiania potrzeb fizjologicznych. Miał po prostu iść na stronę przed lotem i wytrzymać do jego zakończenia. Stało się jednak inaczej. Odliczanie przed startem przeciągało się, wykrywano bowiem drobne usterki w systemach. Shepard siedział w ciasnej kabinie dobrych kilka godzin i w pewnym momencie oświadczył, iż dłużej nie wytrzyma – musi się wysikać. Obsługa zdębiała.

Problem polegał na tym, że opuszczenie kabiny nie wchodziło w grę. Trwałoby to zbyt długo i było zbyt skomplikowane. Shepard nie mógł tak po prostu wyjść. Wytrzymał mężnie jeszcze jakiś czas, ale wreszcie natura wzięła górę – pierwszy amerykański astronauta… zsikał się w kombinezon.

Naukowcy tego nie przewidzieli – Shepard był cały opleciony czujnikami znajdującymi się pod napięciem. Na szczęście technikom udało się w porę wyłączyć prąd, dzięki czemu pilot nie zniszczył czujników, ani nie został porażony. Zbiegiem okoliczności mocz spłynął do tyłu – Shepard bowiem znajdował się w pozycji półleżącej – gdzie został wchłonięty przez grubą bieliznę, wysuszoną niemal natychmiast przez czysty tlen przepływający przez kombinezon.

Następnym amerykańskim pilotem, który miał dokonać lotu suborbitalnego, był Gus Grissom. Przygoda Sheparda spędzała mu sen z powiek. Tak długo męczył naukowców, aż ci znaleźli rozwiązanie – kazali mu założyć… gumowe majtki wyszczuplające. Grissom, co zrozumiałe, zżymał się, lecz spełnił polecenie, stając się pierwszym mężczyzną w kosmosie ubranym w damską bieliznę.

Miliony ludzi na świecie oglądały pierwsze lądowanie człowieka na Księżycu. 21 lipca 1969 r. Neil Armstrong postawił nogę na Srebrnym Globie i wyrzekł słynne zdanie: „To mały krok człowieka, ale wielki krok ludzkości”. Po nim na powierzchnię zszedł Buzz Aldrin. Pozostali na Księżycu przez 21 godzin, po czym wystartowali w drogę powrotną. Żadna telewizja nie pokazała jednak, jaka była ich ostatnia czynność przed opuszczeniem nieskalanej dotąd powierzchni Księżyca – otworzyli właz i wyrzucili zużyte paczki po jedzeniu oraz torby z moczem. W ten sposób ludzkie śmieci po raz pierwszy spadły na powierzchnię innego ciała niebieskiego.

Stacja z wygodami

Dziś, kiedy na orbicie wokółziemskiej ludzie przebywają niemal bez przerwy, rozwiązanie problemu miejsca, gdzie król chodzi piechotą, musi być szczególnie funkcjonalne. Chodzi nie tylko o zapewnienie sprawnego działania kosmicznego sedesu, ale także o zagwarantowanie odrobiny intymności.

Główny kłopot sprawia grawitacja. Aby skorzystać z toalety astronauta musi włożyć stopy w specjalne uchwyty i przypiąć się pasami. Następnie musi uruchomić wirnik, który powoduje zasysanie odchodów do wnętrza zbiornika, znajdującego się pod sedesem. Gdyby ktoś chciał się załatwić bez włączenia wirnika skutki byłyby opłakane, dlatego między sedesem a zbiornikiem jest zawór, który otwiera się tylko wówczas, gdy wirnik jest włączony, a zamyka samoczynnie po jego wyłączeniu.

Odrębny problem to pozbywanie się odchodów. Na szczęście, nie wyrzuca się ich w przestrzeń, gdzie przez wieczność okrążałyby Ziemię (chyba że trafiłyby na jakiś statek kosmiczny), lecz magazynuje w ładowni statku zaopatrującego stację. Kiedy statek zostanie odczepiony i skierowany w górne warstwy atmosfery, spala się wraz z całą zawartością. Być może ktoś na Ziemi podziwia wówczas ten płonący meteor.

Niszczenie dotyczy tylko odchodów stałych. Mocz nie jest usuwany, lecz trafia do obiegu zamkniętego. Poddaje się go procesowi utylizacji, czyli odzyskuje się z niego wodę. Proszę się jednak nie krzywić, nie jest ona wykorzystywana do picia, lecz tylko do wytwarzania tlenu w procesie elektrolizy.

Nawiasem mówiąc, toaleta w amerykańskiej części stacji ISS psuła się już dwukrotnie, co stanowiło dla załogi niemały problem. Na szczęście, Amerykanie mogli korzystać z toalety w części rosyjskiej.

Mycie na orbicie

W kosmosie w zasadzie trudno mówić o kąpieli, a już na pewno nie w wannie. Uniemożliwia to nieważkość. Ponadto, woda jest zbyt cenna, żeby ją marnować. Na stacji orbitalnej istnieje wprawdzie namiastka prysznica, ale jest kłopotliwa w użyciu i dlatego dość rzadko wykorzystywana. Kabina prysznicowa przypomina kocioł, w którym astronauta zostaje szczelnie zamknięty. Przepływa przez niego woda wraz z silnym strumieniem powietrza. Aby się nie utopić, człowiek musi oddychać przez specjalny ustnik.

Do codziennej toalety służą jednorazowe ręczniki nasączone płynem odkażającym. Jak łatwo się domyślić, utrzymanie higieny osobistej w takich warunkach nie jest proste.

Mimo to, obecnie nie jest tak źle. Można sobie wyobrazić, jak to wyglądało podczas wcześniejszych lotów. Pierwsze statki były tak ciasne, że astronauci mogli tylko siedzieć. Loty programu Mercury trwały krótko, problem nie był więc palący. Później jednak czas pobytu na orbicie wydłużał się. Drugi amerykański program kosmiczny – program Gemini – polegał na wystrzeliwaniu dwuosobowych załóg. Kapsuły były niewiele tylko większe od statków Mercury; miejsca było tam tyle, co na przednich siedzeniach sportowego samochodu. Po dwutygodniowym locie w Gemini 7 jeden z jego uczestników, Jim Lovell (późniejszy dowódca pechowej wyprawy Apollo 13), stwierdził, że było to tak, jakby przesiedzieli czternaście dni w męskiej toalecie.

I gdzie tu romantyka podboju kosmosu?